piątek, 25 maja 2012

Aeiou

Od dwoch dni mieszkam w parku. Recznik, pilka, trawa i boisko. Slonce w Anglii zdarza sie rzadko. Trzeba lapac kazda okazje. Znowu sie opalilem. Lubie byc opalony. Nie pamietam juz jak to jest byc bladym.

Pisze, bo mam dobry humor. Pisze, bo zostalem dzis szczesliwym posiadaczem biletu na Euro. Polska-Rosja. 12 czerwca. Stadion Narodowy w Warszawie. Bilet kupilem od kuzynki tego, na ktorego amerykanscy marines wolaja Cziczi. Pojdzie ze mna. Nowa prace mialem zaczac 6 czerwca. Juz miesiac na mnie czekaja, bo zadecydowalem, ze pojade sobie do Afrykii. Teraz tez zadecydowalem, ze prace, o ile nadal beda chcieli rozpoczne nieco pozniej. Sa w zyciu rzeczy wazne i wazniejsze. O decyzji niespodziewanego urlopu w obecnej pracy oswiadcze Ajderowi dzisiaj. Lubie go zaskakiwac. Lubie, jak on nigdy nie ma z moimi niespodziankami wiekszego problemu. Lubie tez Miami Heat za wczorajsza wygrana i Mlodego, za to, ze tez przymanadzerowal dzisiaj i do Polski pojedziemy razem. Ogolnie, jak jest slonce, to wszystkich i wszystko lubie jakos bardziej.

'Should I relocate?'... gdzies gdzie cieplej?... gdzies gdzie sloneczniej?

środa, 23 maja 2012

Afrykanskie abecadlo cz.2


Flamingi - a wlasciwie to ich brak nad jeziorem Nakuru nieco nas zdemotywowal. Pora deszczowa, woda za wysoko. Byl poczatek podrozy. Swojego zdjecia nie mam, ale mowili, ze normalnie wygladaja tak:


bonus:
Ferry - promem podrozowalismy z Dar es Salaam na Zanzibar. Niby nic fajnego i ciekawego, ot zwykle dwie godzinki, szybka lodka. Pech chcial, ze usiedlismy na dziobie, a slonce bylo w najwyzszym punkcie. Opalilem sie jak cymbal pracujacy na truskawkach w Norwegii. Cymbal pracujacy na truskawkach w Norwegii wyglada mniej wiecej tak:

  

Facebook - nie mam, wiec moze ty mi powiesz, kto wrzucil na niego linka z moim blogiem? Statystyki bloggera nie klamia, odwolan z fejsika jest najwiecej.

Felicita - bylem w drugiej klasie podstawowki. W swietlicy rozgrywany byl mini-playback-show. Wyszedlem na srodek z kolezanka Natalia Stanik. Przygotowalismy sie. Rodzice nas zmuszali. Wygralismy, przejelismy show. Na scenie imitujac spiew wykonalismy wloski przeboj 'Felicita'. Nie ma to nic wspolnego z wyjazdem do Afryki. No moze poza tym, ze z nudow opowiedzialem te historie temu drugiemu co ze mna pojechal. Jak sie pozniej okazalo jest i polska wersja tego klasyka. Pasuje do bloga:

 


Goma - miasto w Kongu, dawny Zair. Nie pochodzi stamtad nikt znany. Nie ma tam nic ciekawego. Byl tam Dariusz Rosiak, nam zabraklo 40 km. Ale i tak jeszcze tam pojade!


bonus:
Goryle - znajduja sie w Ugandzie, Rwandzie i Kongu. Wszedzie za ich podgladanie w naturalnym otoczeniu trzeba zaplacic minimum 400$. Podziekowalismy. Bylem kiedys w singapurskim zoo. Goryle tez wpadly. Za bilet zaplacilem 10 funtow.

Guma - zlapalismy ja w szczerym polu, okolo 2 w nocy, podczas 32-godzinnej autobusowej podrozy przez cala Tanzanie. Kieras ze swoja ekipa zmienil kolo nie uzywajac lewarka. Zajelo im to jakies 15 minut. Mozna? Zrozumieliscie, bez lewarka!


Hirek/Hong Kong - ktos rozmawial przez skype'a, ktos sie spytal, czy nie chce jechac do Hong Kongu. Chcialem, ale bilet do Nairobi byl tanszy. Hirek, dziekuje za motywacje! A do Hong Kongu jeszcze sie wybiore. Po koszulki, po koszulki...

bonus:
Hakuna matata - 'jak cudownie to brzmi' spiewal Timon i Pumba. Na Zanzibarze spiewali wszyscy. Typowo wyluzowane, wsypiarskie podejsce do zycia. No worries!


Homoseksualizm - w Malindii, mojej ulubionej miejscowosci, zatrzymalismy sie w uroczym hosteliku, ktory charakteryzowal totalny zakaz wszelkich rozrywek, z pedalstwem wlacznie:



Ian - jest australijczykiem. Ma 55 lat, zone i syna w moim wieku. Ma tez, wieksze ode mnie, 'jaja', bo w pazdzierniku zeszlego roku obudzil sie i postanowil zmienic cos w swoim zyciu. Rzucil prace, a zonie oswiadczyl, ze wyjezdza na wolontariat do Afryki. Tydzien pozniej byl juz w niewielkiej wiosce na poludniu Ugandy. Zostanie tam jeszcze przez najblizsze pol roku. Spotkalismy sie w Kampali, przyjechal kupic na targu koszule na slub. Nie, nie znalazl nowej zony, idzie jako gosc. Postac Iana jest o tyle istotna, ze to wlasnie z nim przeprowadzilem najciekawsza rozmowe ostatnich lat. To wlasnie on dal mi sporo do myslenia, otworzyl oczy na niektore sprawy i rozwial nieco watpliwosci. To takze on uswiadomil mi, ze najwazniejsze w zyciu jest nasze wlasne szczescie, nie mozna ogladac sie na innych, a jesli przez mysl przechodzi ci wolontariat w Afryce, to zrob to teraz, bo z wiekiem bedzie coraz trudniej. Ian, to takze krol parkietu Casablanci. Iana jeszcze kiedys w zyciu spotkam!


Jambo - czesc! To w suahili.


Kampala - bez dwoch zdan najlepsze, najszybciej rozwijajace sie miasto wschodniej Afryki. Niezly targ, dobre imprezy, ludzie tez jacys tacy bardziej mili. Tylko o co chodzi z tymi sfastykami?


No dobra, wiem, to Wam powiem. Sfastyka to w  religii buddyjskiej i hinduiskiej symbol szczescia. W Kampalii jest duzo wyznawcow tej drugiej. Nie uzywalem google, czytalem 'Zar'.

bonus:
Karibu - welcome! To tez w suahili.
Kilimanjaro - szczyt zdobyc moze podobno kazdy. Nie kazdy moze sobie na to pozwolic finansowo... i mowia, ze Afryka jest tania?


Lew - czekalismy, a on lezal podobno gdzies w trawie. Zaczal padac deszcz, podniosl glowe. Zaczelo padac mocniej, na chwile wstal. Po czym znow sie polozyl w wysokiej trawie. Cala akcja rozgrywala sie mniej wiecej godzine... zaj*biscie...


pisalem juz o singapurskim zoo? o tym, jak lwice zaczely ryc, gdy stalem, odgrodzony jedynie fosa, piec metrow obok? 10 funtow...


wtorek, 22 maja 2012

Afrykanskie abecadlo cz.1

Opowiadania z Tajlandii, pomimo sporzadzonych notatek i zlozonych obietnic nigdy sie nie doczekaliscie. Opowiadania z Afryki, pomimo jeszcze wiekszej ilosci notatek, tez sie nie doczekacie. Bedzie za to, podzielone na czesci, afrykanskie abecadlo, ktore odda choc w czesci to, co przezylismy na czarnym kontynencie.


Asante Afryka - nie bylo dymu, nie bylo luster, a pan Piotr zostal w domu. Byla za to prawdziwa, dzika Afryka. Dokladnie taka, jak ja sobie wyobrazalem. Biedna, piekna, czasami przerazajaca, z usmiechnietymi dziecmi, z kobietami noszacymi wszystko na glowie. Ale Afryka jest takze zupelnie inna, anizeli mogloby sie wydawac. Dostawy elektrycznosci owszem, sa przerywane, ale nie, az tak czesto, z brakiem dostepu do biezacej wody nie mielismy problemu, a na ulicach widac tez porzadne samochody i ludzi w dopasowanych garniturach. Przepasc miedzy bieda, a bogactwem, jest tutaj zniewalajaca. Anyway, Afryko, dziekuje! Bylo warto!


bonus:
Apteczka - tym razem obylo sie bez powaznych kontuzji. Mlody possal strepsils, ja wysmarowalem sie fenistilem. Nastepnym razem i tak ja zabiore.
Agnieszka - to imie jedynej napotkanej osoby z Polski. W Kampali, w hostelu. Nie zagadalismy, nie bylo mozliwosci.


Banan - 25 lat, 7 miesiecy i 4 dni. Dokladnie tyle minelo, a przynajmniej tak sobie wmawiam, zanim zjadlem, przy aprobacie miejscowych, swojego pierwszego banana. Musialem pojechac po to, az do Afryki. To prawdopodobnie ostatni banan, jakiego sprobowalem.


bonus:
Backpacking - jest po prostu zaj*bisty!


Bukoba - na ulicy po zmroku jest ciemno jak w dupie u murzyna, w piatek po poludniu trudno znalezc tam cos do jedzenia, ale kosciola to pozazdroscilby im niejeden proboszcz z Polski.


Barbra - zarowno recepcjonistka, jak i jej kolezanka, tez Barbra, byly bardzo sympatyczne.
Boda boda - roweroro/motorowe taxi. Podobno nie dozwolone jest brac wiecej niz jednego pasazera. Jechalismy tak w trojke. Z plecakami. Sztuka negocjacji. Albo skapstwo, jak mysla inni. Ale i tak sa lepsi:



Cargo ship - probowalismy nim przeplynac, nie do konca legalnie, z Ugandy do Tanzanii, przez jezioro Wiktorii. Widzialem juz somalijskich piratow, lejacy sie dookola rum, a kapitana z drewniana noga i papuga na ramieniu. Kapitana Henry'ego, ktory mimo usilnych prosb, zarowno z naszej, jak i czlonkow zalogi strony (chyba tez widzieli ten rum!) pozostal nieugiety. Zepsul nam, wymyslony na spontanie plan. Lipa.


bonus:
Ciemnosc - ta po zapadnieciu zmroku jest w Afryce przerazajaca. Brak tam na ulicach lamp, a i ludzie jakos tak od razu, bez blasku slonca, inaczej na Ciebie patrza.
Casablanca - najlepsza imprezownia w Ugandzie. 'Pachnie' jak w Planie B, muza jak w srode w Euphorii, a tapeta jak w Moralist. Czy mozna chciec wiecej?
Chapati - nieraz jedyne, co jedlismy. Jest jak coca-cola, wszedzie.



Deszczowa pora - mialo lac codziennie. Nie wzialem kurtki. Celowo. Nie lubie swojej przeciwdeszczowki. Przez 16 dni padalo cztery razy, trzy razy w nocy. Czwarty, gdy zmoklem, po wyjsciu ze stacji metra, juz w Londynie. 'Londyn, k*rwa'... zaklalby Cezary.

bonus:
Dormitory - tym razem we wspolnej sali spalismy tylko raz, w Kampali, przez dwie noce. Wystarczylo bym pomylil lozka, a zydowka miala nas dosc.
Dar es Salaam - nieoficjalna stolica Tanzanii. W mojej opinii takze nieoficjalna stolica pedalstwa, bo jak inaczej nazwac wciskajacych ci wszystko czarnych, trzymajacych sie za raczki, muslimow w porcie? Nie lubie tego. Wybuchnalem. Znacie historie.
Droga - bywala dziurawa, bywala normalna, taka 'polska'. Widac, ze buduja (uwaga, Chinczycy!) i naprawiaja. Nie jest, az tak zle.



Easy coach - to wlasnie w nim, przez szybe, po drodze z Nakuru do Kampali sie zakochalem. Znacie historie. Poznajcie autokar.


bonus:
Eldoret - nie dojechalismy tam. Pewnie i dobrze, bo podobno nic tam nie ma. Ale nazwa fajna. I do literki pasuje.
Equator - mieszkam niedaleko poludnika zero, na podroz pojechalem w okolice rownika. Nie smieszne, ale tez pasuje.

poniedziałek, 21 maja 2012

Welcome to Miami!

To bedzie dlugi, ciezki post. Nie zrozumiesz go. Nie chcesz, to nie czytaj.

Byl poniedzialek, moze wtorek. Moze sroda, lub niedziela. Na pewno nie czwartek, czy sobota. Nie pracowalem wtedy. Na pewno tez nie piatek, bo ten drugi nastepnego dnia rano spotkal na przystanku Kipera, jechali do Pentela (sam nie czuje jak rymuje...). Mieszkalem na Biziela, u Luizy. Luiza jest w ciazy, ale 'jakos na poczatku'. Wtedy nie byla. W mieszkaniu tez jej nie bylo. Sardynia, wyspiarskie zycie. Teraz raczej na wsi. Przejechalem pare przecznic. Na Gersona wpadl tez Filip ze swoja kurtka brygadzisty. Zmienil sie. Aleksandra bylo jej na imie. Oni zas mieli dwa 'typowe' imiona - George i Roger. Hill i Mason. San Antonio Spurs. Filip zasnal w drugiej kwarcie, my ogladalismy do konca. Wisza mi nieco kasy.

A raczej wisieli. Potrzebowalem takiego zastrzyku adrenaliny. Nadszedl szybciej niz sie spodziewalem. Nino zaatakowal mnie psychicznie i fizycznie w pracy. 'Don't spit on me'... Szybki telefon, wyszedlem trzy godziny przed koncem zmiany. Napisalem formal complain. Albo ja, albo on. Dzisiaj oswiadcze to Ajderowi. Wpadl ten drugi... szoping, burger i Ksiaze, tym razem Albert. Coldharbour Lane. Potem Plan B, ale na szybko. Jeszcze tu wrocimy. Ja smutny, albo szczesliwy, ten drugi jako 'polactwo' albo zly z zazdrosci.

Trzymajac sie wersji Katarzyny, odwiedzilismy 'National', czy 'u Turka', jak mawia Robert. Tym razem obylo sie bez 'promocji'. EB i paluszki z makiem, bo za czipsami ostatnio nie przepadam. Dobrze, ze Morris kupil sobie laptopa. Samsung. Telewizor tez. Didier Drogba przybija mi wlasnie piatke, a Andro krzyknal 'Chelsea'! Zna tez i kibicowal Adamowi Malyszowi. Jest z Chorwacji. W Chorwacji na nartach skacze tylko Urban Zamerik. Najwyzszym szczytem jest Dinar. 1831 m n.p.m. Taka chorwacka 'Biala Gora'. Biegalo sie swego czasu. Przygotowywalo do egzaminu na dzienny AWF. Adam tez biegal, nieco wczesniej. On samemu, ja z Juniorem. On Niedojadl, a ja zostawalem czasami w tyle. Nikt z nas na AWF sie nie dostal. Dostala sie pewna Anna. Na zaoczny. Tam nie ma egzaminow. Podobno kiblowala z basenu.

Zaczelo sie. Dobry stream. Conseco Fieldhouse czuje to. Jest vibe. Na kanapie tez. To nie Los Angeles, nie ma Denzela. Ale jest deja vu. Baron Davis robi jazde, a Zaza Pachulia 'is going to game 7 bejbe!'.


Dwa i pol tysiaca w '07 i tysiac osiemset w '08. Po pierwszej porazce pogralem w tenisa, po drugiej pojechalem po wize do Warszawy. Do wplaty uzylem kredytowki, mam 55 dni na splate. Przerwa, Mlody sikal juz z szesc razy, ja ide po raz pierwszy. A raczej nie wychodze z pokoju, bo lazienka jak zwykle jest zajeta. 'Krzysztof bedziesz chcial wejsc do lazienki? Bo ide sie kapac.'... czemu Renia nie wezmie przykladu z Roberta? A moze to pani Ania znow 'psuje sie od srodka'? Oranga sie zapelnila. Dobrze ze jest jeszcze Apfel Nektar. Bedzie na druga polowe. Renia lubi sie dlugo kapac. Tymbardziej teraz, gdy mamy nowy prysznic. Tylko trzeba uwazac na silikon, bo jest swiezy. A cisnienie takie, ze az skora schodzi. Opalilem sie na Zanzibarze, wiecie o tym. Nie wyglada to dobrze, chyba bede musial poprosic o splate czesci dlugu.

'Who ownes the paint, ownes the series'. To Frank Vogel. W drugiej polowie zostal szkoleniowcem Miami Heat. Albo przynajmniej oddal im swoj 'paint'. Dogonili, przegonili. Zdominowali. We dwoch. No dobra pomogl im Udonis, w czwartej kwarcie. Nawet z jednym okiem. Mike Miller, ulubieniec, ledwo chodzil. Bosh juz w tej serii nie pochodzi. Wygrali to we dwoch. Przeniesli swoje talenty. Zaczeli bronic. Indiana sie zesrala. Goerge Hill oddal mi pieniadze, Roy Hibbert zczejndzowal swoj gejm, a Lance Stephenson sie zadusil. Nie pytajcie o niego. Swiatowy Pokoj nie przybilby mu piatki, nie jest starterem.

Tak jest! Wygrali! Welcome to Miami. Ami Ami.


W Planie B tez nas przywitali. Common mial wszystkich swoich czarnuchow. Jednego mojego czarnucha wczoraj nie bylo. Byli wszyscy inni. Ktos zatanczyl na barze, Wlodi, ze swoja rozowa koszulka, byl krolem parkietu. I co z tego, ze na imie mu Dariusz? Wpadl tez Alle, a pewien wegier sie jeszcze nie zwolnil. Bez niego nie bedzie tam tak samo. On to dopiero jest 'legend'. Zamerdali ogonkami, popatrzyli, popierdol*ili, posluchali i potanczyli... Tym razem nikt nie dokonczyl tego znanego powiedzenia.

Celebrate good times, come on! Jak impreza? Nie wiem, jeszcze nie opowiadali. Ot, taka zwykla niedziela. Troche stresu w pracy, troche siedzenia przed telewizorem i na koncu mily akcent. Pewna inna Ania, ta z wielkiego, ale nie tak duzego jak Londyn, miasta pytala sie o zycie towarzyskie. Wycofuje slowo miernie. Jest dobrze. A przynajmniej wczoraj bylo. I bedzie i dzisiaj. Tysiac na Los Angeles. Kobe Bryant. Na wyjezdzie. I to nie ja! Eddy House pokazal kiedys jak wielkie ma. Co zazdrosc robi z ludzi. A moze ja tez? Is it the only way of getting something from nothing?

Ide. Ajder czeka. Mr Andy tez ma byc. Emocji ciag dalszy.

sobota, 19 maja 2012

He's a fucking leŻend!

Krzyknal maly Max.

2907.22 PLN
540 GBP
Nowy rekord.
Miami Heat.
Away.
Money Line.
1.82

Niezle numery.

Zjadlem wczoraj Maca. Dopadla mnie znana malezyjska potrawa, laksa. Mam tez goraczke.

Potrzebuje takiego zastrzyku emocji, adrenaliny.

Przez siedem lat bylem kiedys ministrantem. Chodzilem co niedziele do kosciola. Pochodze z bardzo wierzacej rodziny. Czas przeprosic sie z Panem Bogiem. Pojde jutro do kosciola.

Nie, to nie goraczka. To dzieje sie naprawde.

Dwa tysiace dziewiecset siedem zlotych i dwadziescia dwa grosze.

piątek, 18 maja 2012

Dwa lata w tym syfie...

Byl wtorek, 18 maja 2010 roku, gdzies w okolicach poludnia. Wysiadlem, po 24-godzinnej podrozy z autobusu na dworcu Victorii. Mialem wtedy dziewczyne, czekala na mnie praca w Polsce, mama miala zaopiekowac sie autem, a dziadek obiecal, ze po powrocie nadal bedziemy mogli mieszkac w jego kawalerce (tej samej, babcinej kawalerce, gdzie wszystko sie zaczelo!). Przyjechalismy do Londynu, na cztery miesiace, odlozyc nieco kasy, na remont, a moze na lepszy samochod.

Minely dwa lata.

Jest piatek, 18 maja 2012 roku, gdzies w okolicach poludnia. Siedze na kanapie przy Eastcote Street. Nie czeka juz na mnie zadna praca w Polsce, samochod sprezentowalem mamie, a do kawalerki mojego dziadka niedlugo, na moment, w oczekiwaniu, az dokoncza budowe domu, wprowadza sie moi rodzice (tak, sprzedali mieszkanie, pozbawiajac mnie na dobre 'Domu'...). Dziewczyna? Moze ty mi powiesz, bo ona sama wstydzi sie do mnie odezwac.

Co sie wydarzylo przez te dwa lata? Byla radosc, byl smutek, byly lzy szczescia i rozpaczy, byla zdrada, powroty i rozstania, niesamowite krotsze i te dluzsze podroze. Byl tez 'taki troche w smaku kwaskowaty sikacz' w plastikowych dwulitrowych butelkach, byli 'Londynczycy'... nie widziales to nie wiesz o co chodzi... Bylo wszystko.

Bylo, chyba, za duzo. Czas posegregowac mysli, poskladac je w calosc i podjac decyzje. Decyzje, co dalej...

EDIT:
'Te same mysli', jak mawial pan Heniu na budowie!

czwartek, 17 maja 2012

La passion!

13 pazdziernika 1995 roku (zgadza sie, az tak dobrej pamieci nie mam, za to potrafie zrobic dobry research), w piatek, bylem 9-letnim uczniem szkoly podstawowej numer 4 przy ulicy Slowackiego w Solcu Kujawskim. Zmierzalem wlasnie, po lekcjach, do babci Tereski, by jak co weekend, to wlasnie u niej spedzic kolejne dwie nocki. Babcie Tereske kochalem do tej pory glownie za jej ogromne serce i fakt, iz nie wiadomo jakim sposobem, zawsze miala w gornej lewej szafce w kuchni 'fabryke' batonow MilkyWay. Od 17 czerwca 1995 roku kochalem babcie Tereske za cos jeszcze.

W jedynym pokoju babcinej, ciasnej kawalerki, na stoliku, lezalo swiezo kupione wydanie specjalne magazynu Magic Basketball... od ktorego wszystko sie zaczelo. Magazynu, ktory obudzil we mnie trwajaca po dzien dzisiejszy pasje. Pasje, do ktorej pomimo braku telewizji kablowej, czy dostepu do internetu nie stracilem zapalu. Pasje, ktora wyrazalem wpierw sledzac wyniki i okrojone boxscory na telegazecie (strona 265, pamietasz?), czy czytajac wspomniane fachowe czasopisma, konczac na nalogowym ogladaniu meczy. Pasje, ktora na chwile, zamroczony, odstawilem na drugi plan, lecz nigdy o niej nie zapomnialem.

Liga NBA, bo o niej mowa, nigdy mnie nie skrzywdzila. Liga NBA nigdy nie sprawila mi bolu. Liga NBA jest najlepszym co mnie w zyciu spotkalo. Nawet, jesli dwukrotnie zawieszalas swoje rozgrywki przez ostatnie 15 lat nadal cie kocham. Nawet, mimo tych rozstan wakacyjnych, gdy w polowie czerwca odchodzisz w niepamiec i pozostawiasz mnie samego na cztery miesiace nadal cie kocham. Kocham cie za to ze dalas mi okazje zyc w czasach zmierzchu kariery Jordana, kocham cie za czasy Shaqa i Kobiego, kocham cie za czasy LeBrona, ba, kocham cie nawet za Vince'a Cartera i San Antonio Spurs, do ktorych w koncu dojrzalem! Jestes calym moim zyciem. Nawet, jak postawilem 2500 zl (myslisz, ze jestem idiota? ja mysle, ze mam cojones) na bedacych z nozem na gardle Dallas Mavericks w szostym meczu pierwszej rundy playoffs '07 i musialem pogodzic sie z porazka nie czulem do ligi NBA urazy. Czulem zadowolnie, ze czesc mojego zycia, ktora interesuje sie od 1995 roku jest tak nieprzewidywalna.

Do poznych lat mlodzienczych, mimo niewielkiego talentu, wciaz wierzylem, ze zagram kiedys w NBA, powtarzajac mamie, ze wyrwe ja z tego nudnego jak p*zda miasta, obiecujac wille na Florydzie. Lata mijaly, ja nie stawalem sie lepszy. Faktem stalo sie, ze kariery to ja za oceanem nie zrobie. Jednak od czego sa marzenia! Postanowilem, ze kiedys bede na meczu NBA, pojade do Stanow i dotkne to, o czym tak naprawde wiem w zyciu najwiecej. Jedni interesuja sie historia, inni sa dobrzi z matematyki, a ja tak naprawde dorby w zyciu jestem jedynie z pasjonowania sie National Basketball Association.

Zatrzymajmy sie w tym miejscu, mala dygresja. Nienawidze ludzi, z zasady, tak po prostu mam. Ale doceniam ludzi z pasja, i nie wazne czy zbierasz znaczki, suszysz liscie, znasz sie jak Adam na wedkarstwie, czy potrafisz, jak twoja stara, wyklaskac kazda piesn pana Piotra. Zycie bez pasji jest dla mnie bez sensu. Czlowiek bez pasji jest dla mnie nikim.

Ej! Bylem na meczu NBA, meczu sezonu regularnego! Meczu z trzema dogrywkami, pelnym dramaturgii i niesamowitych wrazem. A do tego nie musialem wyjezdzac z Europy. Czas najwyzszy postawic poprzeczke nieco wyzej. Czas najwyzszy spelnic swoje najwieksze zyciowe marzenie, pojechac do Nowego Jorku i zobaczyc to wszystko z bliska. A moze nawet zaczepic sie gdzies i podjac swoja prace marzen?


Tak, wiem Blazej, porobilem fotki, mialem pisac o koszulkach. No to jedziemy...

Zawsze mnie fascynowaly. Zawsze o nich marzylem. Zawsze zazdroscilem ich innym. Nigdy zas nie mialem na nie kasy. Gotowki przybywa, czasy sie zmieniaja, moje upodobania nie koniecznie... W wieku 26 lat, zamiast opiekowac sie dziecmi i martwic sie o byt rodziny moim najwiekszym problemem jest czy awansuje do playoffs w kolejnym, rozgrywanym na kanapie, sezonie w 2k'a. W wieku 26 lat, zamiast ubierac sie w koszule i piastowac kierownicze stanowisko od poniedzialku do piatku, cechuje mnie kolorowy t-shirt, najlepiej z motywem o koszykowce, czarne 'jordany' za kostke, a zyje z serwowania ludziom drinkow o nienormowanym czasie pracy. A jak chce wolne i wyjechac na miesiac do Azji to po prostu oswiadczam o tym Ajderowi.


Najchetniej oswiadczylbym o tym znowu. Bo to wlasnie tam, na targu Chatuchak w Bangkoku, serce zabilo nieco szybciej. Marbury z Knicks, Sugar Ray z Bucks, Webber z Kings, McKie z Sixers, czy Jordan z finalow '98... i co z tego, ze znoszone, ze najprawdopodobniej trafily tu prosto z kontenerow odziezowych czerwonego krzyza... ty i tak chcesz miec je wszystkie! Kupujesz tylko cztery, na wiecej nie mozesz sobie pozwolic, bo ten drugi co z toba pojechal zapomnial PINu do swojej karty kredytowej... jestes zly, ale jestes tez pewny, ze kiedys tutaj po to wszystko wrocisz!


Gdy w Kampali, zrezygnowani szukaniem autobusu do Bukoby, postanowilismy zapuscic sie w sam srodek miejskiego targowiska, nieco sie balem. Mielismy na sobie plecaki, uliczki byly waskie, a na dodatek jako jedyni biali skupialismy na sobie wzrok doslownie wszystkich. Znasz to uczucie, tez kiedys pierwszy raz w zyciu widziales murzyna, tez nie potrafiles oderwac od niego wzroku. Jesli nie znasz, to wyobraz sobie targ warzywny w sobotnie przedpoludnie w Koronowie... i dwoch czarnych z wielkimi plecakami probujacych sie odnalezc w tlumie. Tak wlasnie, z zachowaniem proporcji koloru skory, wygladalismy.

Katem oka dojrzalem 'pipeny' z 97, ten drugi byl lepszy, dostrzegl imitacje koszulki z sylwetka Jerry'ego Westa na ramiaczku. Strach minal, pojawilo sie podniecenie. Identyczne jak w Bangkoku. Szybka pogadanka ze sprzedawca, nakreslenie towaru i oto jestesmy prowadzeni przez caly targ z obstawa do stoiska z koszulkami NBA. Kidd z Mavs z debiutanckiego sezonu, Shaq z Miami, Kobe z 'osemka' z Lakers, Penny z Orlando... tym razem, za smieszne pieniadze, bierzesz je wszystkie... przeszukujesz kolejne trzy worki pelne uzywanych ciuchow... wiecej nie maja... a o to, ktora bedzie twoja, a ktora zgarnie ten drugi co z toba pojechal, bedziesz martwil sie pozniej!


'Wchodze w to!' - powiedzial kiedys Grzes po obejrzeniu filmu o parkourze. Ja tez postanowilem 'wejsc' w kolekcjonowanie koszulek NBA (a moze postanowilismy, Morris?). Ebay, allegro, nba store... wszystko fajnie, tylko cenowo i jakosciowo i tak nic nie przebije targow z uzywanymi rzeczami. Zapomnijcie o Nowym Jorku. Nastepny przystanek - Hong Kong. Nastepny cel - Rafer Alston z Bucks!


Koniec. Kropka. Czas isc na trening. Tylko w jakiej koszulce...?

wtorek, 15 maja 2012

W miejscu zamieszkania.

Mialem ten post od tygodnia w glowie. Mialem napisac o tym, jak to powroty, owszem sa fajne, ale jak masz do czego wracac, jak wiesz, ze bedzie na Ciebie czekac cieply, polski obiad i poprzypinane do zaslony, narysowane na brystolu, baloniki (tak, bylo mi wtedy bardzo milo!). Mialem napisac o tym, ze nie chce wracac, bo nie mam do czego. Mialem napisac o tym, ze mam prace, do ktorej jak nie wroce to swiat sie nie zawali, rodzina znajduje sie w Polsce, a najlepszy przyjaciel wlasnie wyszedl ze mna ze stacji metra i po dwoch tygodniach ciaglego przebywania ze soba tez chcialbym choc na chwile od niego odsapnac. Mialem napisac o tym, jak to fajnie jest byc ciagle w podrozy.

Nie napisze.

Ostatnie pare dni w Afryce zdemotywowalo mnie na tyle, ze opuszczajac dzis rano terminal numer cztery na Heathrow cieszylem sie, ze znow jestem w Londynie. I choc to nie moj dom, bo ten, przynajmniej dopoki moi rodzice nie sprzedadza mieszkania (ktos chetny?), bedzie na Bydgoskiej w Solcu Kujawskim, a miejsce tymczasowego zamieszkania, to i tak sie ciesze.

Hatton Cross, Osterley, Boston Manor... i zastanawiam sie czy mijane stacje metra to jednak Londyn...Hammersmith, o Polactwo!... Earl's Court, trzeba zarejestrowac sie na tegoroczny Imbibe...Hyde Park Corner, przypominam sobie jak donioslem Rekorderligi, siedzielismy z Mery w parku, a Hirek opowiadal kawaly o murzynach... znakomita pamiec, he?... Green Park, przesiadka... Stockwell, wysiadka... salatka, chleb i pasztet... Tylko czemu ja musze isc zaraz do pracy?

sobota, 12 maja 2012

Tygodnia koniec i poczatek.

Piatek. I to nie 13-ego. Do Malindii, gdzie sie obecnie znajdujemy, droga laczona podrozowalismy przez dwa dni. Przyjechalismy tu zafascynowani zanzibarskimi plazami, chcac dalej odpoczywac. Przyjechalismy tu takze zacheceni przez Lonely Planet i ze zwyklej ciekawosci.

Lubimy z tym drugim co ze mna jezdzi szydzic z ludzi. Z reguly uwazamy sie za tych lepszych, ladniejszych i madrzejszych. Do Wlochow (a bynajmniej ja do takiego jednego...) zywimy najwieksza niechec. Wiec przyjechalismy tu spodziewajac sie wloskich resortow, lepszej pizzy niz w Neapolu, Naomi Campbell w Fermento Piano Bar i wyzszego, jak na Afryke, standardu obslugi. Przyjechalismy tu posmiac sie z tego wszystkiego.

Tymczasem to Malindii zakpilo z nas obydwu. Najwieksza dziura, w jakiej kiedykolwiek spedzilem noc... Psy, gdyby tu byly, szczekalyby dupami... A Wlosi? Owszem przebywaja tu, lecz tylko przez dwa tygodnie w listopadzie i to nie wynurzajac sie zza bram resortow. Szale goryczy przelala typowa, gastronomiczna pogoda... Tylko co tu robic, gdy nawet bar na Blawatkowej w Bydgoszczy ma wiecej do zaoferowania, a niewielki Solec Kujawski bardziej tetni zyciem we wtorkowe popoludnie...?

piątek, 11 maja 2012

'Po drodze do nieba...'

Gdy wsiadalem w Kampali do autobusu nie spodziewalem sie niczego. Nie spodziewalem sie, ze nastepne 5 godzin spedze na mega ciasnym siedzeniu. Nie spodziewalem sie, ze na granicy z Tanzania bede musial przesiasc sie do matatu, 14-osobowego mini vana (14-osobowego tylko dlatego, bo 3 siedzenia zostaly dospawane w przejsciu miedzy pozostalymi siedzeniami) i bedzie w nim jechalo... 28 pasazerow! Nie spodziewalem sie, ze bede mial worek pelen butow na kolanach, rece poza oknem, a ten drugi co ze mna pojechal spedzi 2 godziny podrozy w pozycji embrionalnej. Nie spodziewalem sie, ze w Bukobie bedziemy mieli problem ze znalezieniem jedzenia, ze bedziemy musieli wstac nastepnego dnia o 5 rano. Nie spodziewalem sie, ze nadchodzaca 30 godzinna podroz bedzie na mokrym, niewygodnym siedzeniu. Moje plecy i tego drugiego tylek odmowily poszluszenstwa. Wszelkie oczekiwania zas przeszla zlapana w nocy na drodze 'pana' i 5 godzinny postoj w szczerym polu... Gdy dojechalismy do Dar es Salaam bylem wykonczony zarowno fizycznie, jak i psychicznie. Oboje bylismy.


- Ferry? Office there. You go, you pay, come, come.
- Not him. Me, better, my office there, Kilimanjaro ferry. Fast, fast, let's go mzungu.
- Mzungu... mzungu... soda? water? soda?

- W*pierdalaj!

Tego w jaki sposob odreagowalem zmeczenie, w jaki sposob wybuchnalem i dalem upust calemu negatywnemu mysleniu nie spodziewal sie nawet ten drugi co ze mna pojechal... Mialem dosc, chcialem w koncu zdjac od 2 dni obuwie z nog, zmienic po 3 dniach bielizne i wziac jakikolwiek prysznic.

Najbardziej zas nie spodziewalem sie, ze gdy dotre w koncu na Zanzibar, bede w raju! Krystalicznie czysta, turkusowa woda, bialy piasek i lejacy sie z nieba zar, ktorego nawet Dariusz Rosiak by nam pozazdroscil! Tak jest! Czy wspomnialem o tym, ze poza nami na plazy byli tylko rybacy? Najpiekniejsze, a zarazem tak slabo rozwiniete turystycznie, miejsce jakie w swoim zyciu odwiedzilem. Jesli zastanawialiscie sie, czy moja tytulowa pogon za lepszej jakosci zyciem moze kiedykolwiek dobiec konca, to wlasnie tutaj, na Zanzibarze, na plazy w wiosce Nungwi, jest temu najblizej.



Tak, wiem, nie masz zielonego pojecia gdzie jest Zanzibar. Ja tez nie mialem. A, zeby bylo smieszniej, teraz mozesz powiedziec, ze znasz osobe, ktora tam byla. Zycie jest piekne!


piątek, 4 maja 2012

W drodze...

500 km w 13 godzin autobusem? Czy mozna to nazwac autobusem? Po dziurawej drodze? Myslisz, ze sie nudzisz? Alez skad! Wszystkie wymienione po drodze usmiechy, spojrzenia, uniesione w gore kciuki i mozliwosc podziwiania radosci, z jaka afrykanskie dzieci ida przez zycie wynagradza wszystkie niedogodnosci! Zadziwiajace jest jak bardzo mozna byc szczesliwym majac w zyciu tak niewiele!

Teraz to nawet pan Piotr ze swoim chorem juz wie, ze to jest milosc. Milosc do afrykanskich dzieci, szczera, plynaca prosto z serca, przyprawiajaca mnie o gesia skorke. Odnalazlem w zyciu namiastke szczescia. Tutaj i teraz, w Ugandzie, w Kampali, po drodze z Nakuru.

Tymczasem!